komnaty. Nie, żeby nie sprawiało jej przyjemności towarz

komnaty. Nie, żeby nie sprawiało jej satysfakcji towarzystwo Artura, kiedy ostatecznie należał wyłącznie do niej. Tyle że tylko obecnie pojęła, jak dużo swej duszy Artur oddał powstawaniu legionów i budowaniu potęgi Kamelotu. Okazywał jej obecnie nieustanne popularność i grzeczność, miała więcej jego towarzystwa niż poprzez wszystkie dekady wojen i dekady pomieszczenia, które po nich nastały. A mimo wszystko było tak, jakby jakaś część jego istoty była non stop nieobecna wraz z rycerzami, a tylko niewielką ułamek jego uważa pozostał z nią w Kamelocie. Kochała Artura-mężczyznę nie mniej niż Artura-króla, lecz obecnie jasno zrozumiała, o ile mniej znaczył ten mężczyzna, bez wszystkich królewskich spraw, którym poświęcił tak dużo swego życia. oraz było jej wstyd, że tak późno to zauważyła. przenigdy nie rozmawiali o tych, których nie było. W roku wyprawy po Graala żyli spokojnie z dnia na dzień, rozmawiając jedynie o sprawach dnia codziennego, o chlebie i mięsie, o owocach z sadu i winie z piwnic, o nowym płaszczu czy sprzączce do buta. kiedyś, rozglądając się po pustej sali Okrągłego Stołu, Artur powiedział: – Czy nie powinniśmy go gdzieś wystawić? Nawet w takiej wielkiej komnacie ciasno okazuje się się poruszać, a obecnie, gdy nikogo nie ma... – Nie – odparła szybko – zostaw go. Ta wielka sala była zbudowana umyślnie dla Okrągłego Stołu i bez niego jest wyglądała jak pusta szopa. Zostaw go. Ty, ja i pozostali domownicy możemy na razie jadać w mniejszej sali. Uśmiechnął się i widziała, że był usatysfakcjonowany z jej odpowiedzi. – A kiedy rycerze powrócą z takiej wyprawy, to znów urządzimy tu wielką ucztę – powiedział, lecz nagle zamilkł, a ona wiedziała, że zastanawia się, ilu z nich w ogóle powróci. Był z nimi Kaj i stary Lucan, i dwóch czy trzech innych towarzyszy, którzy byli starzy, chorzy lub ranni. A Gwydion-Mordred, jak go obecnie nazywali, był zawsze u ich boku, jak dorosły syn; Gwenifer wielokrotnie patrzyła na niego i myślała: To okazuje się syn, którego mogłam urodzić Lancelotowi... i całe jej ciało ogarniała gorączka, a ona znów wspominała tamtą noc, kiedy po raz pierwszy Artur popchnął ją w ramiona Lancelota. coraz częściej ogarniały ją takie fale gorąca i zaraz mijały, tak że osobiście nie wiedziała, czy to w komnacie było gorąco, czy też trawił ją wewnętrzny żar. Gwydion był dla niej szczególnie grzeczny i uprzejmy, zawsze mówił do niej – pani, a czasami, wstydliwie – ciociu. Zakłopotanie, w które wprawiało go używanie tego wyrażenia wskazującego na ich pokrewieństwo, czyniło go dodatkowo droższym jej sercu. Był szczególnie podobny do Lancelota, lecz spokojniejszy i mniej radosny. Tam gdzie Lancelot zawsze miał gotowy jakiś żart czy grę słów, Gwydion tylko się uśmiechał lub miał w zanadrzu ripostę ciętą jak brzytwa. Tak, jego żarty bywały złośliwe, ale z drugiej strony, trudno się było z nich nie śmiać. Pewnej nocy, gdy ich uszczuplone towarzystwo siedziało przy wieczerzy, Artur powiedział: – Póki Lancelot do nas nie powróci, siostrzeńcze, chcę, byś objął jego funkcję i został kapitanem mej jazdy. Gwydion zachichotał. – To jest proste zadanie, mój wuju panie, niewiele ponieważ okazuje się obecnie koni w tutejszych stajniach. Najlepsze twoje konie odjechały z rycerzami i towarzyszami i kto wie, czy właśnie któryś z tych koni nie odnajdzie Graala, którego szukają! – Cicho bądź – powiedziała Gwenifer. – Nie wolno ci żartować z ich wyprawy. – A czemu nie, ciociu? Księża w kółko nam powtarzają, że jesteśmy owieczkami na łące Pana, a jeśli owca może dostąpić duchowej obecności, to cóż, ja zawsze uważałem konia za zwierzę szlachetniejsze od owcy. któż więc może przyswoić, czy właśnie szlachetniejsze stworzenie nie osiągnie zamierzenia wyprawy? Nawet jakiś stary zasłużony w boju ogier może pewnego dnia dostąpić duchowej łaski, skoro mówią, że pewnego dnia lew zlegnie obok